Szlak Ausangate na własną rękę

Ten trekking to jeden z najdzikszych i najbardziej odległych od cywilizacji trekkingów w regionie Cuzco. To czyni go autentycznym i nieturystycznym. Nie jest tak popularny jak szlak Salkantay prowadzący do Machu Picchu, a obfituje w wiele przepięknych krajobrazów. Szlak w całości prowadzi na wysokości przynajmniej 4000 m.n.p.m. (jedynie miejscowość Tinki, w której się zaczyna i kończy jest na wysokości 3800 m n.p.m.) i polega na obejściu góry Ausangate (najwyższej w regionie Cuzco, 6372 m n.p.m.) W czasie treku najwyższe położenie, jakie osiągamy to 5125 m n.p.m.

W Internecie informacje co do wysokości poszczególnych miejsc bardzo się rozmijają, dlatego podane tu dane mogą się różnić. Zdarzało się również, że w niektórych miejscach podawałam przybliżoną wartość wysokości nad poziomem morza. To również dowód na to, jak mało turystyczny jest to trekking. Mapy nie opatrzyły nawet nazwami niektórych mijanych miejsc.

Trekking Ausangate – trasa

Całość trekkingu jest najczęściej rozłożona na 6 dni (5 nocy), lecz górscy blogowi wyjadacze robią go również w 3,5-4 dni. My zdecydowaliśmy się na 3-dniowy trek, rozpoczynając go standardowo w miejscowości Tinki, a kończąc w wiosce tuż pod Tęczową Górą. Trekking zrealizowaliśmy w październiku 2018 roku. Cały szlak Ausangate liczy około 65 km, my pokonaliśmy 41 km, z czego 28 km w ramach szlaku Ausangate (przy jeziorku Ausangate kierowaliśmy się w prawo w stronę Rainbow Mountain, nie zaś w lewo, gdzie kontynuuje się trek). Poniżej wrzucam pełny opis zaaranżowanej przez nas 3-dniowej trasy.

Po informacje o trasie całości treku, pokonywanych wysokościach i odległościach odsyłam do jednego z biur (kliknij TU), gdzie znajduje się bardzo rzetelny opis trekkingu.

DZIEŃ 1 czwartek: Cuzco (3399 m n.p.m.) – Tinki (3800 m n.p.m.) – Upis (4250 m n.p.m.)

Z Paradero Livitaca łapiemy autobus do Tinki. My wyjechaliśmy ok. 10:00 i po około 3 godzinach dotarliśmy do miejscowości, w której rozpoczyna się trek. Bilet kosztuje 10 PEN od osoby. W Tinki wstąpiliśmy do lokalnej restauracji na obiad, gdzie dwudaniowy zestaw kosztował 5 soli od osoby!

Dopiero przed 14:00 rozpoczęliśmy marsz. Tego dnia chcieliśmy dotrzeć do Upis, a zatem przed nami ok. 14 km. Po mniej więcej 20-30 minutach marszu od miejsca, w którym wysiadamy w Tinki mijamy budkę, w której należy uiścić opłatę w wysokości 10 PEN od osoby za korzystanie ze szlaku.

Trudy pierwszego dnia

Do zachodu słońca mieliśmy około 4 godziny. Tyle samo też mieliśmy do dotarcia do wioski. Już pierwszego dnia było ciężko, co prawda tylko mi. Mateusz miał siłę mimo tego, że niósł znacznie cięższy bagaż na plecach. Pogoda początkowo nam nie sprzyjała. Było mgliście i zaczęło padać. Nie cieszyła mnie droga i choć nie pokonywaliśmy znacznych przewyższeń, było mi trudno. Może nie wypoczęłam jeszcze po szlaku Salkantay, a może ten brak sił był spowodowany brakiem mięsa na obiedzie w Tinki (^.^). W ramach drugiego dania został tylko arroz a la cubana, czyli ryż przy akompaniamencie jajka sadzonego i smażonego banana, czym nie za bardzo się najadłam. Miałam mocne chwile zwątpienia, ale na szczęście nie zdecydowaliśmy się zawrócić!

Na początku mijaliśmy wiele zabudowań, które w końcu zaczęły pojawiać się rzadziej, aż prócz stada alpak i lam nie widywaliśmy zbyt wielu ludzi. Mimo częstych postojów rozbiliśmy namiot w Upis tuż przy gorącym źródełku nim nastała całkowita ciemność.

Psi towarzysz na szlaku

Już na początku marszu przyczepił się do nas pies. Czytałam na jednym z polskich blogów, że pies przewodnik jest zawarty w cenie biletu. Oczywiście wzięłam to za żart. Pan w budce nie miał u swego boku psów do rozdania. Ten czarny młody piesek, nazwany przez nas Negro od koloru swego umaszczenia, towarzyszył nam przez cały okres trekkingu. Nocami warował przy namiocie, strzegąc nas od niebezpieczeństw, a za dnia wskazywał szlak. Przez te trzy dni naprawdę bardzo się zżyliśmy. Wyobraźcie więc sobie, jak trudno było nam się rozstać trzeciego dnia… Negro nie chciał wyjść z autobusu, do którego wsiedliśmy. Musieliśmy zainicjować zgubienie się, aby przestał za nami chodzić. Nakarmiliśmy go przed pożegnaniem, dziękując mu w ten sposób za to trzydniowe towarzystwo.

DZIEŃ 2 piątek: Upis (4250 m n.p.m.) – Paso Arapa (4740 m n.p.m.) –  Paso Pucacocha (ok. 5000 m n.p.m.) – gdzieś między Surapampa a Alcatarhui (ok. 4700 m n.p.m.)

Próba wyłudzenia pieniędzy

Budzimy się o 5:00, jemy śniadanie i bierzemy prysznic w gorącym źródełku, przy którym się rozbiliśmy. To źródełko to betonowa dziura, do której strumieniem wlatuje gorąca woda. Nim skończyliśmy poranną toaletę, przyszedł do nas mieszkaniec tutejszej wioski, mówiąc, że za korzystanie ze źródełka należy się opłata w wysokości 5 soli od osoby. Ha, ha. Gdyby przyszedł wieczorem zapewne dalibyśmy mu pieniądze z obawy przed spokojem w nocy. Jednak za dnia wszystko jest mniej straszne. Stanowcza odmowa również nie była dla nas problemem. Pan nie oponował długo. Ustaliliśmy, że ma wrzucić informację o opłacie w tym źródełku gdzieś w Internet, a przy obecnych informacjach w sieci i braku jakiegokolwiek znaku o płatności przy źródełku, nie zamierzamy zapłacić za korzystanie z niego.

Czas ruszać w drogę

To długi dzień, bo planowaliśmy pokonać 20 km aż do momentu przed przewyższeniem na ostatnią przełęcz przed Tęczową Górą. Niedługo przed 7:00 wyruszamy w drogę. Tuż za wioską do pokonania jest pierwsze przewyższenie aż do przełęczy Arapa położonej na wysokości 4740 m n.p.m. Tutaj znaleźliśmy się po około 2 godzinach męczącego marszu. Na przełęczy chwilę odpoczywamy, robimy zdjęcia (m.in. z czaszką alpaki pozostawioną wśród sterty kamieni) i ruszamy dalej.

Po kolejnych dwóch godzinach docieramy do jeziorek lodowcowych, a przy drugim, które mijamy znajduje się punkt widokowy wraz z drewnianym, zadaszonym tarasem, na którym przygotowujemy obiad. Chciałabym napisać nazwę tego jeziora, jednak ani google maps, ani maps.me nie opatrzyły go nazwą.

Po obiedzie (zupce chińskiej z bułką) ruszamy dalej, mijając kolejne, uznawane za główne, jezioro lodowcowe Hatun Pucacocha. Przy tym jeziorze budują się drobne słomiane chatki, w których można rozłożyć namiot, chroniąc się przed wiatrem i deszczem.

Nadciąga deszcz

Nadciągające ciemne deszczowe chmury nie są dobrym zwiastunem dalszego treku. Na szczęście się rozrzedziły i przeszły bokiem. Kolejną przełęcz możemy zdobyć w dobrej aurze pogodowej. Nie zaskoczę, pisząc, że było ciężko, prawda? To drugie duże przewyższenie do pokonania jednego dnia. Cieszymy się, zdobywając Paso Pucacocha, bo tym sposobem znajdujemy się na najwyższym dotąd położeniu w swoim życiu, ok. 5000 m n.p.m. Tutaj nie odpoczywamy, bo jest zbyt wietrznie. Kierujemy się dalej w stronę jeziora Ausangate.

Nie schodzimy do niego, oglądamy tylko ze szlaku, robimy zdjęcia i idziemy dalej w kierunku wioski Alcatarhui, przy której chcielibyśmy rozbić namiot.

Niestety ulewa, której wcześniej się obawialiśmy, właśnie nas dopadła. Po kilku kilometrach marszu w deszczu, poddajemy się i szukamy miejsca na rozbicie naszego domku.  Z powodu zacinającego deszczu musieliśmy rozbić się ok. 2 km przed planowanym punktem, przez co tego dnia trasa skróciła się do 18 km. Gdzieś między Surapampa a Alcatarhui udało się to zrobić. Namiot niestety jest mokry jeszcze z poprzedniej nocy.

Na kolację jemy ryż z sosem pomidorowym. Negro również dostaje swoją porcję, którą połyka w całości. Do całkowitego zmroku rozmawiamy, żeby nie zasnąć za wcześnie. To była ciężka noc. Poprzedniej również nie wspominam dobrze. Bezpieczniej czuję się jednak, sypiając na campingach, które jakkolwiek są pilnowane. Na dziko w nieznanych górach nocowanie w namiocie jest bardziej stresujące, przynajmniej dla mnie. Do tego nasze średniej jakości śpiwory nie pomagają w komfortowym zasypianiu. Jest po prostu nieprzyjemnie zimno. Nasz wierny Negro czuwa obok nas całą noc, mimo deszczu i jak się rano okazuje, również śniegu!

DZIEŃ 3 sobota: gdzieś między Surapampa a Alcatarhui (ok. 4700 m n.p.m.) – Abra Warmisaya (4985 m n.p.m.) – Rainbow Mountain Pitumarca Trail Parking (4510 m n.p.m.)

Tego dnia wstajemy już o 4:40. Nigdy tak nie pragnęłam wstać razem z pierwszymi promieniami słońca, jak podczas tego treku. Mateusz znacznie lepiej znosił noce, a dla mnie to były próby przetrwania aż do świtu. Tego dnia rano dostaliśmy niemałą niespodziankę! Rozsuwając namiot naszym oczom ukazuje się zasypana śniegiem okolica.

Wielu rzeczy mogliśmy się spodziewać – prognozowano deszcze, w niedzielę nawet ulewne, czasem również przypiekało słońce. Ale śnieg? W październiku? Taka zmiana klimatu dziwi nawet samych Peruwiańczyków. Przez tę niespodziankę nasz finalny punkt treku przestał być atrakcją, do której zmierzaliśmy.

Biała Tęczowa Góra

Montaña de Siete Colores tego dnia posiadała tylko jeden kolor, mianowicie biały od nasypanego na nią śniegu. Byłam smutna. Tak smutna, że aż zła na tę sytuację. Pytałam siebie w duchu „Czemu mamy takiego pecha?”. Na szczęście Mateusz wytłumaczył mi, że nie powinnam tak myśleć. Pecha mielibyśmy, gdybyśmy utknęli na dobre przysypani śniegiem, nie wiedząc, jak się wydostać w stronę szlaku. Pecha mają ci, którzy wykupili zorganizowaną wycieczkę na Tęczową Górę i mimo tego, że dziś nie jest tęczowa i tak będą się na nią wspinać, bo już zapłacili… My przeżyliśmy trzy dni obfitujące w przygody, piękne widoki, nowe doświadczenia. Ten jeden niefart nie może spowodować, że przekreślę wszystko piękne, co do tej pory nas spotkało.

To raczej zabawna sytuacja. Wszyscy widzą górę złożoną z pasm siedmiu kolorów. My zobaczyliśmy jej zupełnie inne oblicze (^.^)

Nie zdecydowaliśmy się wspinać, by podziwiać górę z bliska. Poprzestaliśmy na obserwacji z przełęczy Warmisaya. Droga na tę przełęcz to była istna mordęga, częste potrzeby wyrównywania oddechu ustami najpewniej są przyczyną obecnego przeziębienia.

Docierając na przełęcz, spłynęły mi łzy. Nie wiem czy ze szczęścia, czy ze zmęczenia, a może jednak z powodu rozciągającej się przed nami Białej Tęczowej Góry…

Na przełęczy zrobiliśmy obiad. Nie mieliśmy już za wiele wody, więc bazą do zupki chińskiej był śnieg (przynajmniej do czegoś się przydał!).

Powrót do Cuzco

Ostatni etap to znalezienie szlaku i dotarcie do wioski, w której znajduje się parking. Tam zatrzymują się wszystkie busy i taksówki wiozące turystów na wycieczkę do Tęczowej Góry. Jako, że nie chcieliśmy wspinać się na Rainbow Mountain, musieliśmy przejść około 2 km poza szlakiem, próbując dotrzeć do niego na przełaj. Czasem posiłkowaliśmy się wyborami naszego psa, Negro. Na szczęście się udało i w pewnym momencie zobaczyliśmy grupki turystów, część na koniach, część o własnych siłach pokonujących trasę do Tęczowej Góry.

Dotarłszy do parkingu w wiosce, musieliśmy znaleźć transport do Cuzco. Najlepiej bezpośredni, wiadomo. Ale gdyby jednak nie wypaliła tak optymistyczna wersja, najpierw musielibyśmy jechać do Pitumarcy, skąd złapalibyśmy transport do Cuzco. Chodziłam po parkingu, pytając się kierowców, gdzie jadą, czy mają miejsce i ile kosztowałby nas ten transport. Część busów nie posiadała już wolnych miejsc, niektórzy życzyli sobie np. 20 soli do Pitumarcy. Na szczęście znaleźliśmy miejsca w jednym z autobusów, którym za 25 soli od osoby dojechaliśmy do samego Cuzco (trasa trwała około 4 godzin).

Szlak Ausangate – wydatki

  • Zapasy jedzenia –> 18 soli od osoby
  • Transport Cuzco-Tinki –> 10 soli od osoby
  • Obiad w Tinki –> 5 soli od osoby
  • Opłata za wejście na szlak –> 10 soli od osoby
  • Obiad Rainbow Mountain Pitumarca Trail Parking –> 6 soli od osoby
  • Transport do Cuzco –> 25 soli od osoby

Całość kosztów związanych z 3-dniowym trekkingiem to w naszym przypadku zaledwie 74 sole od osoby (ok. 20 USD).
Cena za 6 dniowy trekking z przewodnikiem to nawet 800$!!

Po ukończeniu tej pięknej, autentycznej i męczącej trasy, kończymy przygodę z peruwiańskimi Andami!

O innych wyprawach, które zrealizowaliśmy w Peru, przeczytasz TUTAJ.

Jeśli podobał Wam się ten artykuł i chcielibyście dać wyraz docenienia naszej pracy, prosimy o udostępnienie i polubienie naszego profilu w mediach społecznościowych! 

Powiązane

Nowa Zelandia – koszty podróży

Ciasto na pizzę neapolitańską (jeszcze lepsze)

Pętla Ha Giang – TOP atrakcja Wietnamu