Z umiarkowanych temperatur Medellin dotarliśmy do niekomfortowego upału Cartageny. Wystarczy niespełna 5 minut na zewnątrz, by ciało zostało zlane potem. A po tak kolorowym karaibskim mieście aż chce się spacerować! Ulgą dla zmęczonego gorącem ciała była wyprawa na rajską wyspę Isla Mucura, jedną z archipelagu Wysp Św. Bernarda, o której opowiem w drugiej części artykułu. Zacznijmy więc od gorącej
Siedząc w parku i odpoczywając od gorąca, spod ławki wyszło duże jaszczurkowate stworzenie. Panie i panowie, przed Wami iguana we własnej osobie!
Na obiad wybraliśmy się do jednej z restauracji w centrum, tam za zamówioną rybkę zapłaciliśmy 23.000 COP (~27 zł). Niemalże na każdym wyjeździe doskwiera mi zapalenie pęcherza, tym razem nie stało się inaczej. Niestety nie wyposażyliśmy apteczki w odpowiednie ilości UroFuraginum, dlatego odwiedziłam tutejszą aptekę. Za jedną saszetkę ozdrawiającego napoju zapłaciłam 47.000 COP (~55zł). Niesamowicie drogo.
Cartagena – atrakcje
Po świetnych wspomnieniach wycieczek z lokalnymi przewodnikami w ramach free walking tour w Cartagenie również skorzystaliśmy z tej formy zwiedzania miasta. Niestety przewodnik nie trafił w nasze gusta. Jego opowieści nudziły nas na tyle, że w pewnym momencie zdecydowaliśmy się celowo odłączyć od grupy. Wspaniałością przy tak wysokich temperaturach i dużej wilgotności powietrza były uliczne refrescos, czyli orzeźwiające napoje. Nasze ulubione to pomarańcze z limonką.
Po południu poszliśmy do Muzeum Inkwizycji polecanego jako TOP1 miejsc do zobaczenia w Cartagenie. Za bilet zapłaciliśmy 15.000 COP (17 zł). Chcieliśmy udać się na wzgórze San Felippe, ale skutecznie zniechęciła nas cena, 25.000 COP za osobę. Po wyjściu z muzeum na placu Bolivara trafiliśmy na pokaz tańców. To nie przejęzyczenie! Wiele placów w Kolumbii nazywanych jest plaza de Bolivar, tj. od nazwiska swojego narodowego przywódcy. Tańce były bardzo okazałe, a towarzysząca im muzyka oddawała karaibski klimat Ameryki Południowej.
Poniżej zdjęcie jednego z wielu pomników Simóna Bolivara znajdujących się w Kolumbii.
Kolację zjedliśmy w Stefano, polecanej na trip advisorze restauracji. Za dwie osoby zapłaciliśmy 55.000 COP (64 zł).
Kolejnego dnia rano udaliśmy się tylko na pobliską plażę, w pobliżu naszego hostelu Casa Torices Real (59.400 COP za pokój, ~ 70 zł). Gospodarz hostelu uprzedził nas, aby nie zabierać ze sobą niczego, co może przyciągać złodziei. Zastosowawszy się do jego wskazówek, poszliśmy bez aparatu w kierunku plaży. Na szczęście nie zauważyliśmy żadnych niepokojących sygnałów. Plaża była dość brzydka, taka miastowa, niezadbana.
Transport na Isla Mucura
Po powrocie do hostelu dopakowaliśmy rzeczy i czekaliśmy na zamówioną przez gospodarza taksówkę. Woleliśmy nie brać Ubera, bo widać, że na duże odległości nie sprawdzał się tu najlepiej. 30 minutowa podróż taksówką kosztowała nas 18.000 (21 zł). Właściciel hostelu wytargował nam cenę taksówki, co było bardzo miłym gestem z jego strony. Z dworca w Cartagenie wzięliśmy autobus do Tolú, by stamtąd udać się na błogie plażowanie na Isla Mucura (Wyspa Św. Bernarda). Cena biletu autobusowego za ten odcinek to 30.000 COP za osobę (35 zł). Po dotarciu do Tolú udaliśmy się do zarezerwowanego hostelu Hotel Mar Adentro (cena za noc 40.000 COP, ~ 47 zł).
Choć miasteczko nie jest punktem na turystycznej mapie kraju, ceny są tu dość wysokie. Kolacja dla dwóch osób kosztowała nas 60.000 COP, ~ 70zł. Jako punkt wypadowy na Isla Mucura dociera tu wielu turystów. W poszukiwaniu agencji, która organizuje przejazdy na rajską wyspę wybraliśmy się na spacer. Kupiliśmy bilety, płacąc w obie strony 70.000 COP za osobę (nieco ponad 80 zł).
Atrakcje turystyczne po drodze
Kolejnego dnia o 8:00 rano stawiliśmy się na zbiórce. Zapakowani do motorowej łodzi wraz z kilkunastoosobową grupą lokalsów wyruszamy na przejażdżkę po Morzu Karaibskim. Zatrzymaliśmy się na Santa Cruz, najbardziej zaludnionej wyspie świata (~1000 osób, powierzchnia to 0,12 km kwadratowego). Po drodze mieliśmy krótkie zatrzymanie przez policję wodną, która chciała sprawdzać legalność załogi i jej pasażerów. Po kilku wymienionych żartach, odpuścili sobie, dzięki czemu zaoszczędziliśmy nieco czasu.
Na Santa Cruz pobierano opłaty od każdego pasażera umożliwiające wejście na teren wyspy i odwiedzenie mini zoo. Każdy zapłacił 5.000 COP (6 zł). Mini zoo było dość smutnym widokiem. Miejscowi z morza wydzielili mini baseny i zniewolili w nich ryby czy żółwie. Całość nie wyglądała zachęcająco. To pomysł na pozyskanie gotówki przez miejscowych, w jaki bowiem inny sposób mieliby zarabiać, jeśli nie na turystach? Na wyspie nie ma prądu, po zmroku wyspa zalewa się czarną plamą. Zamontowano na niej jedynie kolektory słoneczne. Przynajmniej za dnia mieszkańcy mają prąd.
Kolejnym punktem była już Isla Mucura, my jedyni wysiadaliśmy tam, reszta załogi płynęła w kierunku kolejnych atrakcji. Andy, lokalny przewodnik wspomniany przez Lonely Planet odebrał nas z przystani i zaprowadził do miejsca z przystępnym cenowo zakwaterowaniem. W planach mieliśmy pozostać na wyspie dwie noce. Przymusowo jednak musieliśmy przedłużyć pobyt, ale o tym za chwilę!
Isla Mucura – kawałek raju w Kolumbii
Wyspa jest cudowna. Czas się tu zatrzymał. Obejść można ją w godzinkę. Jedyny dostępny tu sklep znajduje się w bardziej zaludnionej części wyspy. Sklep ten stanowi niewielka buda (gabarytu kiosku), w której pan wydaje artykuły również na tzw. kartkę. Oprócz sklepu i kilku domostw mieszkańców, na wyspie znajduje się drogi kompleks hotelowy. My zatrzymaliśmy się u Limy, która oferuje zakwaterowanie w domkach na bali (z uwagi na skorpiony mogące wedrzeć się do domku). Do wynajęcia Pani Lima miała trzy takie domki, nasz znajdował się tuż nad brzegiem morza.
Za to lokum zapłaciliśmy jedynie 70.000 COP za dobę (~ 81 zł). Właścicielka świetnie gotowała. Codziennie zamawialiśmy u niej obiad bądź kolację. Za obiad/kolację dwuosobową u Limy płaciliśmy 18.000 COP, a za śniadanie 14.000 COP za dwie osoby. Alternatywą był bar przy głównej plaży.
Przejrzysta woda, prywatność na plaży, błogi spokój – o tym właśnie marzy wielu wypoczywających. Dla nas również była to sytuacja idealna. Dostęp do Internetu był jedynie przy głównej plaży, u Limy nie było zasięgu. Szybko skorzystaliśmy z dostępnych atrakcji. Tego samego wieczoru wybraliśmy się z Andym na podziwianie świecącego planktonu nocą. Ciekawe doświadczenie. Każdy ruch ręką pod wodą powoduje powstanie mnóstwa świecących iskierek. Kolejnego dnia rano Andy przyjechał po nas na snorkelling. Widzieliśmy langustę, rozgwiazdę, sporego kraba i piękną rafę!
Nagła zmiana pogody
Kolejnego dnia pogoda nas niestety nie rozpieszczała. Znacząco się chmurzyło, do tego wiało. To była delikatna zapowiedź prawdziwie niebezpiecznego huraganu Mathew, który poprzez swą siłę został zaliczony do kategorii 5. w skali Saffira-Simpsona. Rozpoczął się na północy Kolumbii, na pustyni Guajira. Obok naszej lokalizacji przeszedł obojętnie, pozostawiając jedynie popsucie pogody i silne wiatry, szczególnie nocą. W tej kwestii otrzymywałam nieodłączną opiekę Mateusza, który okrywał mnie nocą i przytulał jak najmocniej do siebie, bym nie czuła silnych wiatrów wdzierających się do naszego otwartego domku (tak, mam cudownie troskliwego męża!). Na szczęście oprócz przymusowego pozostania na wyspie z powodu zakazu używania drogi wodnej, nic poważnego się nie wydarzyło. Od momentu popsucia pogody doskwierał mi jednak pobyt na tej niewielkiej wyspie, bez dostępu do normalnego pokoju, czystych ubrań na przebranie i dobrej książki dla zabicia czasu.
Wśród takich resztek wyrzucanych przez morze, znaleźliśmy wspaniałą pamiątkę. Duża, kształtna muszla dumnie wygląda na naszej podróżniczej półce. Znajomi zazwyczaj myślą, że jest kupiona. Zbyt idealna, by była prawdziwa. A jednak!
Trudny powrót do Tolú
Byłam zdeterminowana, żeby wracać wcześniej. Nasza agencja, w której wykupiliśmy bilet przejazdowy w dwie strony nie chciała po nas przyjechać. Mówili dopiero o dniu kolejnym lub jeszcze następnym. A i tak pozostaliśmy już dzień dłużej na wyspie. Chcieliśmy zabrać się z rybakami, którzy dowieźli benzynę do wyspy. Oni jednak sami nie zdecydowali się wracać tego samego dnia. Ostatecznie kolejnego dnia wyruszyliśmy z inną agencją, ufając, że otrzymamy zwrot za opłacone bilety powrotne z naszej firmy. Morze nadal było wzburzone. Ta podróż była bardzo mokra i momentami czuliśmy się jak w wesołym miasteczku. Choć prowadzący motorówkę umiejętnie starał się ustawiać do fal, często mocno nas turbowało, gdy spadaliśmy z wysokiej fali na taflę morza.
Wszystkie bagaże zostawiliśmy wcześniej w hostelu w Tolú, a dzięki uprzejmości właściciela mogliśmy skorzystać jeszcze z prysznica. Fakt, byliśmy bardzo brudni po ciężkiej 40 minutowej przejażdżce motorówką i opuszczeniu jej 20 m od plaży.
Próbując odzyskać pieniądze w agencji, w której zakupiliśmy pierwotne bilety, spotkaliśmy się z odmową. Tłumaczyłam swoim podstawowym hiszpańskim, że przecież nie wykorzystaliśmy zakupionych miejsc. Niestety, po krótkiej kłótni, wyszliśmy zdenerwowani, nie załatwiwszy swojej sprawy.
Skierowaliśmy się na dworzec, gdzie kupiliśmy bilety do Santy Marty. Czekając zaledwie godzinę na autobus, zjedliśmy tuńczyka w puszce i zapakowaliśmy się do busa jadącego do najstarszego miasta Kolumbii. Uwaga, autobusy w Kolumbii są przesadnie klimatyzowane, szybko robi się zbyt zimno i na dłuższych trasach warto mieć to na uwadze, pakując niezbędne rzeczy do plecaka podręcznego!