W tym artykule opowiem o okolicach najstarszego miasta w Kolumbii, gdzie docieramy po 7 godzinach jazdy autobusem i przygodzie na Isla Mucura. Mowa o pięknie położonej Santa Marta!
Zarezerwowaliśmy hotel Bahia Blanca (65.000 COP za pokój ze śniadaniem, ~ 75zł) niedaleko centrum, ale ponieważ pojawiliśmy się w nim o 2:00 w nocy, trochę potrwało, nim dobiliśmy się do drzwi. Sama Santa Marta nie ma do zaoferowania atrakcji. To przyjemne do spacerowania miasto, położone nad morzem, skąd można podziwiać piękne zachody słońca.
Okolice Santa Marta – Park Tyrona
Santa Marta stanowi punkt wypadowy do jednej z głównych atrakcji turystycznych Kolumbii, Parku Tyrona. My również obraliśmy ten kierunek. Na nasze szczęście stało się już możliwe wejście na teren parku. Zaledwie jeden dzień musieliśmy przeczekać w Sancie Marcie z powodu zakazu wejścia do parku po wyrządzonych przez huragan szkodach. Wejście do Parku Tyrona kosztuje 8.500 COP za osobę, jeśli się jest studentem! Dla pozostałych osób („niestudentów” lub powyżej 26 lat) bilet kosztuje 42.000 COP. Panie bardzo dokładnie sprawdzały ważność legitymacji, skanowały nasze dokumenty obustronnie. To spora ulga finansowa, bo za bilety zapłaciliśmy 17.000 COP zamiast 84.000 COP.
Dojazd z Santa Marta
Z miejscowości Santa Marta do Parku Tyrona jedzie się 2 godziny busem spod „pętli autobusowej” przy targu w mieście. Transport ten kosztuje 7.000 COP w jedną stronę za osobę. Spod kas w parku do samego wejścia również korzysta się z autobusu, cena to 3.000 COP za osobę. Warto nadmienić jednak, że zanim udamy się do kas, wcześniej należy obejrzeć startowy filmik na rzutniku i posłuchać krótkiego wykładu pana prowadzącego o tym, co można zobaczyć w parku i jakimi drogami się kierować. Dopiero z otrzymaną od niego karteczką, na której wypisze ilość biletów do kupienia, udajemy się do kasy.
Trekking w parku
Przechadzka po parku jest dość wyczerpująca. Pamiętam moment, kiedy marzyłam o lodach, pysznych, zimnych, orzeźwiających. Wchodząc w las, na drzewach zobaczyłam znaki informujące, że za chwilę będzie możliwość zakupu zimnego loda. Poczułam wielkie szczęście, tak właśnie małe rzeczy mogą sprawić wielką radość!
Park jest ogromny, my spędziliśmy w nim kilka godzin, wykonując trasę z El Zeino do El Cabo San Juan, po drodze mijając Piscina. Spotkaliśmy Polaków z okolic Katowic, podróżujących ze swoją kilkunastoletnią córką (nie taka straszna ta Kolumbia, skoro rodzice z dziećmi również po niej podróżują, hm?).
Kiedy mieliśmy wracać z powrotem, na El Cabo San Juan rozlała się ulewa. Trochę odczekaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Wracało się znacznie szybciej. Zmęczeni wpakowaliśmy się w autobus wiozący pasażerów pod kasy, a następnie złapaliśmy busa do Santy Marty. Zmęczeni, ale niezwykle zadowoleni z dnia zjedliśmy kolację w ulicznej restauracji tuż obok naszego hotelu. Nie pierwszy raz przekonujemy się, że takie uliczne jedzenie oprócz konkurencyjnej ceny często jest smaczniejsze i pokazuje prawdziwie lokalne smaki (15.000 COP zupę + bandeja).
Okolice Santa Marta – Minca
Kolejny dzień mija nam na wycieczce do Minca, skąd odbywają się trekingi do wodospadu. Spod tej samej „pętli autobusowej” w miejscowości Santa Marta łapie się busy do Minca. Podróż terenowym samochodem trwa 50 minut (8.000 COP w jedną stronę za osobę, ~ 9 zł). Po wyjściu z auta, na miejscu, wiele lokalnych osób namawia na przejażdżkę do wodospadu motorem. My chcieliśmy jednak pochodzić na własnych nogach po górach Sierra Nevada de Santa Marta. W Mince popularne jest również nocowanie w górskim otoczeniu, wówczas ludzie niosą cały bagaż do punktu zakwaterowania. W tej sytuacji skusiłabym się na podwózkę motorem 🙂
Cel, do którego zmierzaliśmy, okazał się być bliżej niż myśleliśmy. Pytając pana, który stanął na naszej drodze, jak daleko jeszcze do wodospadu, powiedział, że zaledwie 5 minut. Nie zrozumiałam jednak, kiedy trzeba było skręcić w lewo i poszliśmy jeszcze kawałek w górę. Kiedy 5 minut kilkukrotnie minęło, zaczęliśmy się zastanawiać, że chyba nie tędy droga. Faktycznie, droga do wodospadu uciekała w lewo znacznie wcześniej, więc kolumbijskie poczucie czasu nie było na wyrost w tym przypadku. Wejście do wodospadu kosztuje 3.000 COP za osobę, można się pokąpać przy bajorku, ja nie skorzystałam z tej sposobności, ale Mateusz owszem. Spotkaliśmy tam Jamajczyka, niezwykle wyluzowanego gościa, wylegującego się na hamaku, który nie miał problemu, aby wytrzeć swoje okulary w koszulkę Mateusza!
Podczas trekingu wiele razy napotykaliśmy ciekawe roślinki (górny lewy róg to owoce bananowca!). Ogromne nasze szczęście, że mogliśmy kontynuować zwiedzanie. Natura okazała się być dla nas łaskawa po przejściu huraganu.
Wieczorem zjedliśmy kolację w ulicznych knajpkach. Kupiliśmy hot-doga (7.000 COP), burgera (8.000 COP) i pyszny sok (3.000 COP). Patrząc na jedzone przez Kolumbijczyków posiłki uliczne, już rozumiemy, skąd często występująca obfitość ciał, tj. duża pupa, spore boczki.
Okolice Santa Marta – nurkowanie
Kolejnego dnia udajemy się na diving Mateusza (160.000 COP, ~ 185 zł), a mój snorkelling (80.000 COP, ~ 92 zł). Chcemy jeszcze wycisnąć, ile można z pozostającego nam pobytu. Pogoda dopisywała. Z taksówkarzem zorganizowanym przez agencję zabraliśmy się do centrum nurkowego. Tam otrzymaliśmy wyposażenie i poznaliśmy parę Belgów, którzy odbywali swoją roczną podróż po Ameryce Południowej. W pakiecie mieliśmy dwa nurkowania w Parku Tyrona.
Mateusz nurkował z instruktorem, ja miałam snorkellować w wyznaczonych rejonach, najlepiej przy skałach, bo wszędzie indziej było bardzo głęboko i oprócz błękitnej wody, nic ciekawego nie można było dojrzeć. Rafy koralowej nie było, ale w zamian za to wiele gatunków ryb. Dostałam kartonik z podpisami różnych gatunków, tak, by wiedzieć, co właściwie widzę pod wodą. Po pierwszym nurkowaniu mieliśmy przerwę na lunch. Dostaliśmy po kanapce i słodkim batoniku. Drugie nurkowanie nie odbywało się wiele dalej od pierwszego. Tam przyłączył się do mnie chłopak z łodzi i prowadząc mnie za rękę, pokazywał skarby podwodnego świata. Dzięki niemu, wiedziałam, że mogę podpłynąć w dane miejsce i jest ono na pewno bezpieczne. Widziałam m.in. barracudę, długą na ponad pół metra rybę. Mateusz mówił, że dno morza było dość sponiewierane ostatnim huraganem. Aby uzyskać dobrą widoczność, nurkowie odgarniali ruchami ręki piasek z rafy.
Wieczorem zjedliśmy kolację w naszej pobliskiej ulicznej restauracji, a potem poszliśmy do pubu na mecz Kolumbia-Paragwaj. Obserwowaliśmy niepohamowaną radość Kolumbijczyków, gdy w doliczonym czasie gry Kolumbia strzeliła gola, uzyskując wynik 1:0.
Co by imprezy było mało, w hotelu wypiliśmy anyżową wódkę, tutejszy specjał.
Lokalna kuchnia
Kolejnego dnia zostaliśmy w pokoju do samego check-out, a za zgodą obsługi, zostawiliśmy bagaże do wieczora. Lot do Bogoty mieliśmy o 20:45, przed nami cały dzień. Szukając obiadu, natknęliśmy się na ciekawy uliczny przysmak. Potrawka z ryżem zwinięta w liść bananowca wyglądała całkiem kusząco (2.000 COP, ~ 2,3 zł).
Następnie upatrzyliśmy idealne miejsce na stacjonarny obiad. Z zewnątrz od razu można było wnioskować, że jest nienastawiona na „białych”. Taki bar mleczny dla tutejszych. Ceny bardzo konkurencyjne (12.000 COP za obiad dla dwóch osób, ~ 14 zł). Na powitanie od razu dostawało się zupę. To był dobry wybór, zjedliśmy domowe, smaczne dania.
Przechadzając się uliczkami Santy Marty, wpadłam na pomysł nagrania filmiku, prosząc napotkanych Kolumbijczyków, aby powtarzali po mnie polskie słowa. W materiale wziął udział pan od lemoniady oraz dwóch starszych panów siedzących na promenadzie. Największy ubaw był przy haśle „stół z powyłamywanymi nogami” (od 10 minuty filmiku znajdują się urywki z tej akcji, https://www.youtube.com/watch?v=xsJKOq_n8o4)
Na promenadzie poznaliśmy 74-letniego pana, który od 50 lat gra w szachy. Zaproponował Mateuszowi partyjkę. Oj, długa to była partia! 🙂 Rozpoczęła się za dnia, skończyła po zmierzchu, jak na załączonym obrazku widać. Choć gra była zacięta, ostatecznie wygrał Kolumbijczyk!
Po rozegranej partii zabraliśmy rzeczy z hotelu i udaliśmy się taxi na lotnisko (25.000 COP, ~ 29 zł). Lot do Bogoty (koszt lotu za osobę to 185.540 COP, ~ 216 zł) był spóźniony o ponad godzinę, a sama podróż trwała 1,5 godziny.
Powrót do Bogoty i wycieczka do Villa de Leyva
W Bogocie zatrzymaliśmy się na ostatnie dwie noce w Hotelu Kensy (55.000 COP za pokój, ~ 65 zł). Tego noclegu nie polecamy ze względu na nieciekawą okolicę i „ściany z papieru” (niestety, słychać było wiele mimo zatyczek w uszach). Kolejnego dnia wyruszyliśmy autobusem do oddalonej od stolicy o 4 godziny jazdy Villa de Leyva.
Bilet na autobus był dość drogi, 25.000 COP w jedną strony za osobę, ~ 29 zł. Jako, że odjeżdża do tego miasteczka wiele autobusów różnych firm, nie trzeba się martwić spóźnieniem na któryś z nich. Bogota rano była dość zakorkowana, dlatego do dworca jechaliśmy 30 minut, to dość długo. W Villa de Leyva spędziliśmy 3 godziny, spacerując kamienistymi, klimatycznymi uliczkami. O tym miejscu mówi się, że czas się w nim zatrzymał. Faktycznie, można poczuć tam spokojne, wolne życie mieszkańców.
W Bogocie przy każdej próbie zamawiania ubera, mieliśmy problemy. Przedziwne, że kierowcy nie potrafią odnaleźć klienta, otrzymując pinezkę na mapie. Nie pierwszy raz spotkała nas tam taka sytuacja, wówczas uberowiec zazwyczaj rezygnował z kursu, a my zdenerwowani zamawialiśmy kolejnego, nadal oczekując na transport!
Następnego dnia rano mamy samolot przez Panamę do Turcji, by stamtąd lecieć do Budapesztu.